Korepetycje
Wiecie co. Umiem jako tako fizykę, umiem chemię, umiem matematykę.
I czasami w przeszłości udzielałem korepetycji. Rok temu pomagałem pewnemu chłopcu z zagrożeniem z matematyki. I to za przysłowiową tabliczkę czekolady. Zwykłe wytłumaczenie, bez wielokrotnych ćwiczeń.
Przede wszystkim zrozumienie w postaci 10-15 minut tłumaczenia. Inaczej nie chcę, bo nie potrafię trenować odruchów behawioralnych.
Wczoraj zgłasza się do mnie rodzic gimnazjalisty z trzeciej klasy. Relacjonuje, że dziecko uczy się bardzo dobrze, piątki i szóstki. I pyta się czy poćwiczę matematykę przed egzaminem gimnazjalnym.
Odpowiadam.
Że ja na korepetycjach jedynie tłumaczę niezrozumiałe fragmenty lekcji, robię to incydentalnie jak pogotowie ratunkowe, wyciągając ucznia z opresji i zatrzasku.
Mówię, że nie jest w moim stylu uczyć bardzo dobrych uczniów, którzy dużo wiedzą, sami się doskonale uczą.
Jeżeli natomiast państwo bardzo tego chcą, to owszem możemy się umówić na 2-3 godziny korepetycji, ale opowiem na nich o bezsensowności gonitwy za ocenami, o tym że oceny są względne, to tym że większość społeczeństwa nie potrafiłaby tego egzaminu zdać i żyje, opowiem także o tym, że ważne w życiu są pasje i że podążając tym trybem maksymalnych osiągnięć, kiedyś po ukończeniu studiów będzie się wasze dziecko zastanawiać co tak naprawdę chce w życiu robić.
Im dłużej mówiłem, widziałem coraz bardziej wytrzeszczone oczy, patrzące na mnie z niedowierzaniem. W ogromnym zaskoczeniu na koniec, rodzic ten powiedział do mnie, że jednak szukają czegoś innego.
I się pożegnaliśmy.